niedziela, grudzień 22, 2024
niedziela, 20 listopad 2011 20:17

SLS i SLES - czyli o co tyle szumu?

Ostatnio coraz częściej podczas podczytywania rozmaitych kosmetycznych recenzji można natknąć się na stwierdzenie, które w większości przypadków brzmi "nie polecam tego produktu bo ma SLS" czy "kosmetyk byłby dobry ale ma w składzie SLSy" i inne tym podobne. Zaczęłam się zastanawiać o co tak właściwie chodzi, czym owe SLSy są i co takiego robią bądź co niektórzy spodziewają się, że będą robiły i z czystej ciekawości zagłębiłam się w temat.

 

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że w kwestii składów kosmetyków ekspertem nie jestem. Moja wiedza ogranicza się do tego, że Paraffinum liquidum szkodzi mojej skórze, bo to na owej skórze przetestowałam, oraz ewentualnie do tego, że parabeny są środkami konserwującymi i teoretycznie są szkodliwe, ale podobno nikt tego jeszcze nie udowodnił. Do wszelkich tego typu opinii, nawet, jeśli są to opinie masowe, staram się podchodzić ostrożnie głównie ze względu na zasadę, że to, co szkodzi Tobie nie koniecznie musi szkodzić mnie. Najlepszym tego dowodem jest np. gliceryna, która znajduję się w ogromnej ilości kosmetyków, we wszelkich kremach czy podkładach. Często spotykam się ze stwierdzeniem, że skoro podkład ma glicerynę na drugim miejscu w składzie to na pewno będzie zapychać skórę. W zasadzie nigdy nie zwracałam uwagi na to, co podkład, którego używam mam w składzie, moja cera miewa dni lepsze i gorsze, więc właściwie nie miałam zbyt wielu podstaw, aby móc jednoznacznie określić czy i mnie gliceryna robi tą krzywdę czy może jednak jest dla mnie nieszkodliwa. Pomysł na rozwiązanie tego dylematu okazał się prosty-kupiłam w aptece glicerynę i po kilkudniowym nie-stosowaniu podkładów i innych mazideł z gliceryną zrobiłam test, który na wyrost można by określić próba uczuleniową. Rezultaty były zaskakujące - w okresie, kiedy odstawiłam kosmetyki z gliceryną nie nastąpiła żadna zauważalna zmiana - stan cery ani się nie pogorszył ani się nie poprawił - czyli 'dzień, jak co dzień". Po zastosowaniu samej gliceryny na twarz, również nie odnotowałam żadnych przykrych niespodzianek, więc z całkowitą pewnością, że jest to jedna z tych rzeczy, która szkodzi ogółowi a mnie nie robi różnicy, z czystym sumieniem przywróciłam do łask produkty zawierające glicerynę.
Inaczej sprawa wyglądała z parafiną - tu nastąpił podobny test, ale zamiast czystej parafiny (jakoś mnie odrzuca taki pomysł) zastosowałam kremy typu Nivea, Bambino itp., które biorąc pod uwagę skład składają się w dużej mierze właśnie z parafiny. Efekt był natychmiastowy - dwa-trzy dni stosowania kremów (których normalnie nie używam bo są dla mnie zbyt toporne, a w moich "codziennych" kremach czy podkładach parafiny albo nie było albo występowała gdzieś daleko w składzie) i na twarzy miałam coś co najłagodniej można by określić "polem pobitewnym". Krosta obok krosty, czarna kropa obok czarnej kropy.
Wracając do głównego tematu - o SLS czy SLES (SLS=Sodium Lauryl Sulfate; SLES=Sodium Laureth Sulfate) wiedziałam jedynie tyle, że są to substancje, które stosowane są w środkach myjących. 
Po jakimś czasie gdzieś doczytałam, że są to silne detergenty często powodujące reakcje alergiczne.
Temat jakoś ciągle mi uciekał, nie poświęcałam mu zbytnio uwagi, jednak pewnego razu podczas kąpieli, z ciekawości zerknęłam na skład płynu do kąpieli, którego aktualnie używałam. Na drugim miejscu, zaraz za wodą znajdowała się substancja zwana Sodium Laureth Sulfate. Spojrzałam na nazwę raz jeszcze i nastąpiło olśnienie - to jest ten słynny SLES! (wiem, że pewnie wydaje się Wam to oczywiste jednak jak pisałam-nie zwracałam na to nigdy specjalnie uwagi, a potem w różnych kątach Internetu zaczęły się przewijać te nazwy, ale przeważnie w formie skrótów).  Przyjrzałam się składam wszystkim szamponom, żelom do twarzy, płynom do kąpieli itp. kosmetykom, które znalazły się w zasięgu moich rąk. Ze zdziwieniem odkryłam, że wszystkie szampony (poza jednym) miały wysoko w składzie SLES lub SLS, w żelach pod prysznic/płynach do kąpieli również zajmował wysoką pozycję. Podobnie było z środkami, których ja i moja rodzina używamy do mycia twarzy - poza jednym żelem większość miała SLES lub SLS na bliższych lub dalszych pozycjach składu.
Zrozumiałam skąd zainteresowanie składnikiem, który w kosmetykach jest tak powszechnie stosowany. Podobnie jak kiedyś sporne kwestie w sprawie gliceryny i parafiny, również i SLSy musiały dorzucić swoje trzy grosze - w końcu chyba wszyscy chcemy wiedzieć czego tak naprawdę używamy. Zaczęłam przeszukiwać Internet i mimo, że zdania są podzielone, to jednak szala przechyla się na korzyść zaciekłych przeciwników tych składników. Ja sama po przeczytaniu kilku/kilkunastu artykułów na ten temat i przejrzenia kilku forum poświęconych tej tematyce wciąż nie mogę się jakoś zdecydować, jakie jest moje własne zdanie.
Co znalazłam?
Przede wszystkim same nazwy są już przy pierwszym zetknięciu się z nimi dosyć odstraszające:
SLS=Sodium Lauryl Sulfate = laurylosiarczan sodu
SLES=Sodium Laureth Sulfate = sól sodowa siarczanu oksyetylenowanego alkoholu laurylowego
Moje pierwsze odczucie było takie, że stosowanie soli sodowej siarczanu oksyetylenowanego alkoholu laurylowego nie może być niczym pożytecznym choćby ze względu na samą nazwę - jakoś słowa "siarczan" i "alkohol", na dodatek jeszcze obok siebie, absolutnie mnie odstraszają. Tutaj małe dopełnienie - siarczan mnie kojarzy sie głównie ze żrącymi kwasami, natomiast wg bardziej ścisłych informacji - siarka jest bardzo pozytywnym składnikiem kosmetyków.
Są to mówiąc prosto - syntetyczne detergenty. Pomijając kosmetyki pielęgnacyjne, związki te możemy spotkać we wszelkich płynach do mycia naczyń, podłogi czy okien, w płynach do czyszczenia urządzeń elektromechanicznych. Jeśli by spojrzeć na to jak szeroka jest gama produktów, w których znajdują się SLSy, można by wysnuć przypuszczenie, że jest to środek uniwersalny i, że umyć można nim praktycznie wszystko. Czy prawda jest jednak taka kolorowa? Faktem jest, że substancje te są substancjami bardzo tanimi i dlatego są chętnie stosowane przez producentów. Ich dodatkową "zaletą" jest, że bardzo mocno się pienią, dlatego dodawanie ich do kosmetyków np. myjących mogłoby znaleźć uzasadnienie-akurat tego nie rozumiem, ale wiele razy natknęłam się na negatywne opinie na temat kosmetyku typu żel do mycia twarzy czy szampon, które traktowały o tym, że „kosmetyk byłby całkiem dobry, ale słabo się pieni, przez co mam wrażenie jakbym się w ogóle nie umył/a”. Moim zdaniem, jeśli kosmetyk dobrze spełnia swoją rolę - oczyszcza dokładnie skórę, czy działa odpowiednio na nasze włosy -nie ma znaczenia czy się pieni czy nie. Ale wiadomo - każdy lubi co innego. 
Natomiast bezwzględnym minusem tych substancji jest, to, w jaki sposób MOGĄ wpływać na naszą skórę. SLSy mają działanie drażniące, wysuszające. Mogą powodować swędzenie, wysypki i uczulenie. W przypadków włosów może to być ich łamliwość i rozdwajanie. W przypadku, gdy skóra jest już mocno wysuszona, może  zacząć się łuszczyć - może to doprowadzić np. do łupieżu. SLSy mogą się również przyczyniać do powstawania wykwitów skórnych, przez co są one przeciwwskazane dla osób chorych na atopowe zapalenie skóry. Oprócz tego, SLSy usuwają (oprócz oczywiście zanieczyszczeń) lipidy, czyli tłuszcze niszczą barierę hydrolipidową naskórka, co prowadzi do zaburzenia funkcji barierowych skóry. Usunięcie substancji zakwaszających wchodzących w skład płaszcza hydrolipidowego skóry podwyższa pH, co sprzyja rozwojowi bakterii i grzybów na powierzchni skóry oraz podrażnieniom
Wygląda na to, że w zasadzie poza tym, że SLSy dobrze spisują się jedynie w kwestii oczyszczania, plusów żadnych wymienić nie można.
Jednak należy się zastanowić - skoro są to substancje tak szkodliwe to jak to możliwe, że znajdują się w tak wielu produktach, również w tych przeznaczonych do higieny człowieka? Czy producenci przed wypuszczeniem na rynek swoich produktów nie muszą poddawać ich odpowiednim atestom?
Moim skromnym zdaniem nikt, kto ma na to wpływ, nie pozwoliłby, aby na sklepowych półkach stały produkty, które w jakiś sposób zagrażają naszemu zdrowiu czy życiu. 
Obrońcą tych detergentów absolutnie nie jestem, przekonałam się w pewnym stopniu na własnej skórze, że w niektórych przypadkach szkodzą bardziej niż mniej. Pierwszy przykład z brzegu - od kiedy zmieniłam pielęgnację włosów na serię kosmetyków bez zawartości SLS/SLES moje włosy są w naprawdę dobrej kondycji.  Nie przetłuszczają się tak szybko jak kiedyś, są bardziej błyszczące, skóra na głowie nie łuszczy się i nie swędzi. Również żele do mycia twarzy, które kiedyś stosowałam mogły powodować, że moja skóra była bardziej wysuszona. 
Jednak we wszystkim należy zachować umiar. Obecnego, wolnego od tych substancji szamponu, nie zamienię, bo służy mi jak nic innego wcześniej, ale nie wykluczam, że mogłabym stosować w ramach jakiejś przerwy szampon, który zawiera SLS. Oczywiście, jeśli będę miała do wyboru dwa - jeden, w którym te substancje będą na wysokim miejscu w składzie i drugi-gdzie SLS znajdzie się dalej, to oczywiście pewnie wybiorę ten drugi. Podobnie sprawa ma się z żelami/mleczkami pod prysznic. Nie zauważyłam żeby płyny do kąpieli czy żele pod prysznic z SLSami w składzie wyrządziły mi jakąś namacalną krzywdę, codziennie smaruję skórę balsamem czy masłem do ciała, więc problemu wysuszenia czy podrażnień nie zauważam. Jeśli jednak znajdę jakiś odpowiednik, który SLS nie ma, bądź ma go w dalszej części składu - pewnie się dwa razy zastanowię zanim dokonam zakupu. Aczkolwiek tyle lat już żyję i używam kosmetyków, które zawierają te detergenty (tak zakładam, bo jednak SLS nie jest chyba żadnym nowym wynalazkiem) i nadal żyję, skóra mi nie odpadła, więc umycie się po raz kolejnym żelem, który zawiera SLS raczej mnie nie zabije.  Inaczej sprawa ma się z pielęgnacją twarzy - tu ryzykować nie warto, zwłaszcza, że skóra twarzy jest bardziej wrażliwa. Poprawę zauważyłam - rzeczywiście, od kiedy używam żelu, w którego składzie SLSów nie ma (sprawdziłam - w poprzednim, którego używałam - był) stan cery uległ polepszeniu. Skoro mi to służy, skoro zauważam poprawę - tego się będę trzymać i na pewno będę na to zwracać uwagę w przyszłości.

 

Materiał przygotowany we współpracy z Joanną Chylak