czwartek, listopad 21, 2024
niedziela, 29 styczeń 2012 12:58

Nowa gra wyścigowa

Są pewne produkcje, które nie mają szans na sukces w normalnych warunkach, jednak zbieg okoliczności i sprawny marketing potrafią przynieść im chwałę.
Przykładem tego mogą być styczniowe premiery filmowe, gdzie kiepski horrorek zarabia w dniu otwarcia 30 milionów zielonych. Taka sytuacja sprawia, że Ignite – racer pozbawiony na rynku konkurencji, teoretycznie mógłby stać się wielkim hitem. Czy tak też się stało? Odpowiedź znajdziecie w naszej recenzji.


Ignite to gra wyścigowa lub jak twierdzi dystrybutor „rasowa ścigałka”, której to orientacja jest skierowana zdecydowanie bardziej w stronę arcade niż symulacji. Jest to produkt niezależnego studia Nemesys Games, którego wcześniejsze dokonania to dwie odsłony Fortix oraz inne mniejsze produkcje. Co ciekawe, omawiany tytuł to ich pierwsze dzieło, które można nabyć w wersji pudełkowej.

Otwierając dostarczone mi pudełko z grą byłem nieźle zdziwiony. W środku poza kluczem Steam, znalazłem płytę CD! Nie pamiętam kiedy to ostatni raz widziałem nową grę umieszczoną na krążku tego formatu. Zabrałem się do instalacji tej nieco ponad 700 megowej produkcji i już po chwili mogłem rozpocząć zmagania. Nie żebym był jakoś uprzedzony, ale taki początek nastawił mnie lekko sceptycznie.

No i niestety już na dzień dobry dane mi było odczuć, że niezbyt duży zespół ludzi pracował na tą produkcją. O ile menu główne jest całkiem schludne to reszta wygląda dość ubogo. Ząbki na wszystkich krawędziach potrafią zaatakować oczy, a niestety taki efekt towarzyszy nam cały czas.  Co prawda tragedii nie ma, jednak bardziej przypomina to tytuły startowe na Xboxa 360, niżeli najnowszą odsłonę Forzy czy Gran Turismo. Trasy są dość sztampowe i nie zaskakują niczym czego byśmy się nie spodziewali. Nawet popularne doki zostały wrzucone do mieszanki fikcyjnych lokacji na jakich mamy okazję się ścigać. Łącznie torów, na których będziemy toczyć zmagania jest 35, zatem teoretycznie jest w czym wybierać. Niestety otoczenie nie oferuje zbyt wielu wizualnych wrażeń. Albo jest pusto, albo to co widzimy jest najzwyczajniej brzydkie. Pojazdy też nie zachwycają swoim wyglądem, prosty design, mała ilość detali to ich główne cechy rozpoznawcze.

O sferze audio nawet nie wspominam bo jest ona naprawdę biedna. Jeden zloopowany w nieskończoność utwór i odgłosy silników, którym brakuje powera. Po jakimś czasie miałem dość towarzyszącej menu melodii i po prostu wyłączyłem głośniki i delektowałem się odgłosem reklam wyświetlanych na pobliskim telewizorze. A to dużo mówi o tym, jak irytująca może być muzyka w Ignite.

Mając już z głowy grafikę, przejdę do ważniejszych moim zdaniem elementów gry. Najwięcej czasu przy Ignite spędzimy w trybie kampanii, gdzie powoli odblokowujemy nowe trasy i pojazdy. Te drugie podzielone są na trzy kategorie. Możemy wsiąść za kółko „oldskulowego”, zwykłego lub wyścigowego wozu. Te pierwsze to najzwyczajniej stare, dobre, kwadratowe muscle cary. Oczywiście bryki nie są licencjonowane i to co jest nam przedstawione to inwencja twórców. Takie coś nie było przeszkodą w przypadku Burnoutów i tutaj także nie stanowi problemu. Gorzej już z ilością pojazdów, takowych mamy 15. Nie jest to imponująca liczba, ale podobno nie ilość, a jakość się liczy. Każdy samochód występuje w 5 wariantach kolorystycznych. To nic nowego ani nadzwyczajnego. Twistem w tym wypadku jest to, że każdy z wariantów to taki jakby perk dla naszej bryki. Polega to na tym, że dany schemat kolorystyczny zwiększa np. zdobywane przez nas punkty za wykonywanie drifftów o 50%. Inny kolor z kolei da nam dodatkowe efekty przy konkretnym typie wyścigu. Taki element sprawia, że powinniśmy dobierać odpowiednie kombinacje maszyn i kolorów, aby wygrywać wyścigi. Niestety w praktyce tak nie jest.

Źródło; www.grasz24.pl